Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Wisła i Legia grają dalej

Treść

Choć wydawało się to nierealne, wiosną w 1/16 finału Ligi Europejskiej zagrają dwie polskie drużyny: Wisła Kraków i Legia Warszawa. Podopieczni Macieja Skorży awans zapewnili sobie już dawno, wiślacy bili się do samego końca. I dopięli swego, w okolicznościach, które zostaną w pamięci na długo.

Nawet najstarsi kibice mogą nie pamiętać, kiedy po raz ostatni na wiosnę mieliśmy dwóch przedstawicieli w europejskich pucharach. Było to bowiem dawno, bardzo dawno temu, w sezonie 1970/1971. Wówczas reprezentowały nas Legia i Górnik Zabrze. Od tego czasu upłynęły cztery dekady. Teraz też nic nie zapowiadało, aby dość wstydliwa, bądźmy szczerzy, seria mogła się zakończyć. Awans już wcześniej zapewniła sobie co prawda Legia. I to był sukces, ponieważ przyzwyczailiśmy się już do tego, że polskie zespoły przygodę z pucharami kończą jesienią. Teoretyczne szanse, by powtórzyć wynik warszawiaków, miała też Wisła, lecz w jej powodzenie wierzyli tylko najwięksi optymiści. Sama musiała pokonać groźne holenderskie Twente Enschede, ale i liczyć na to, że faworyzowany Fulham Londyn nie poradzi sobie z przeciętnym Odense. "Biała Gwiazda" swoje zadanie zrealizowała. Wygrała na własnym boisku 2:1 i trzeba zapisać to na jej zdecydowany plus. Niektórzy co prawda sugerowali, że Holendrzy przywieźli pod Wawel skład odbiegający od optymalnego, i było to prawdą. Tyle że Kazimierz Moskal, trener Wisły, też nie mógł wystawić wszystkich najlepszych. Kontuzje wyeliminowały dokładnie cały podstawowy blok defensywny (Michaela Lameya, Kewa Jaliensa, Osmana Chaveza, Dragana Paljića i Michała Czekaja) oraz Radosława Sobolewskiego. Sytuacja mistrzów Polski była zatem szalenie trudna, a jakby tego było mało, mieli za sobą bardzo nieudaną jesień na krajowych boiskach. Mimo to zagrali jeden z najlepszych meczów w sezonie. Nie kalkulowali, wreszcie pokazując ofensywną siłę. Zdominowali przeciwnika, wykorzystali jego słabości i zasłużenie zwyciężyli. Moskal przekonał - tak siebie, jak i wszystkich wokół - że na boisku jest miejsce zarówno dla Łukasza Garguły, jak i Maora Meliksona. Przekonał wreszcie, że Wisła grająca do przodu, atakująca, jest w stanie zdobywać punkty, jak i urzekać stylem. Oczywiście, sporo było jeszcze niedokładności, błędów, ale niektóre akcje krakowian musiały budzić szacunek. Wszystko to jednocześnie pokazało, jak bardzo męczyli się pod wodzą Roberta Maaskanta. Po zwolnieniu Holendra poczuli wreszcie swobodę, i to przyniosło owoce.
W środowy wieczór "Biała Gwiazda" nie była jednak zależna tylko od siebie. Musiała liczyć na korzystny dla niej wynik meczu w Londynie, czyli remis bądź zwycięstwo Odense. Gdy po półgodzinie gospodarze prowadzili 2:0, wydawało się, że jest po sprawie. Na szczęście Duńczycy pokazali charakter. Zaatakowali, strzelili kontaktowego gola, a w... 93. minucie wyrównali. Gdy to się działo, spotkanie w Krakowie było już historią, a piłkarze Wisły, ze smutkiem w oczach, żegnali się z kibicami. W to, co się za moment wydarzyło, nikt długo nie mógł uwierzyć. Remis w Londynie dał bowiem awans krakowianom, czyli nierealne stało się faktem. - Jestem szczęśliwy, ale nie wiem, kiedy to do mnie dotrze - przyznał Moskal, wciąż trener tymczasowy. Wtórowali mu piłkarze. - Mamy chwilę radości po nieudanej dla nas rundzie. Pucharowe zmagania były czasem wzlotów i upadków. Po porażce z Odense u siebie znajdowaliśmy się w fatalnym położeniu, ale w odpowiednim momencie udało nam się podnieść. Wygraliśmy rewanż w Danii, co było bodźcem. Wtedy uwierzyliśmy, że wszystko jest możliwe - dodał Cezary Wilk, kapitan zespołu. Bohaterem środowego starcia był Garguła, czyli zawodnik najdłużej czekający na przełamanie. Ten były filar reprezentacji Polski ostatniego gola strzelił... trzy lata temu. Przeżywał dramatyczne kontuzje, nie potrafił odzyskać formy, krytycy wyliczali, ile zarabia i ile na nim traci Wisła. Wreszcie jednak zaczął przypominać siebie samego sprzed lat. Przeciw Twente był to już stary, dobry Garguła. Strzelający bramki, dynamiczny, kreatywny, sporo na boisku widzący. - Zawsze uważałem, że mogę grać razem z Maorem - powiedział po spotkaniu. Maaskant takiego rozwiązania nawet nie wziąłby pod uwagę.
Dla Moskala awans może być szansą na dłuższą pracę przy Reymonta. Działacze co prawda poszukiwali kogoś ze znanym nazwiskiem, ale obecny trener cieszy się poparciem zawodników, a sukces w pucharach zadziałał zdecydowanie na jego plus. Pod Wawelem, nie od wczoraj, spekuluje się zresztą, że Moskal posadę zachowa, a latem, po Euro 2012, zespół obejmie Franciszek Smuda cieszący się wyjątkowymi względami właściciela Wisły.
Niemożliwe zatem stało się faktem, wiosną w Lidze Europejskiej wystąpią dwie polskie drużyny. Raczej na pewno napotkają na swej drodze wyjątkowe firmy. Owszem, przy pewnej dozie szczęścia mogą wylosować Standard Liege, Besitkas Stambuł czy Metalist Charków, ale równie dobrze Manchester United, Manchester City, Valencię, Athletic Bilbao i Schalke 04 Gelsenkirchen. - Ja osobiście marzę o którymś z Manchesterów. Nie chcę już dłużej czekać na spotkania z potęgami, wolę, by przyszły jak najszybciej - powiedział Wilk. Kapitan Wisły nie jest w tym odosobniony, także w Warszawie czekają na wyjątkowego rywala, a co za tym idzie, wyjątkowe widowiska, które mogą zapisać się na kartach historii.

Piotr Skrobisz

Nasz Dziennik Piątek, 16 grudnia 2011, Nr 292 (4223)

Autor: au