Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Traktatowa manipulacja

Treść

Historycy twierdzą, że w czasie reformacji w Anglii, Prusach Wschodnich, krajach skandynawskich ludziom zmieniono religię zupełnie bez ich świadomości, ponieważ przy udziale tamtejszych biskupów krok po kroku "reformowano" liturgię, dogmaty, struktury organizacyjne, przy zachowaniu najczęściej tej samej personalnej obsady urzędów kościelnych. U progu XVI w. wszyscy chcieli naprawy Kościoła katolickiego, ale po tej "reformie" okazało się, że z katolicyzmu nic nie pozostało w połowie Europy. Podobnie dziś jest z Unią Europejską. Globalizacja współczesnego świata niejako wymusza także regionalną integrację. I nie ulega wątpliwości, że współpraca europejska może i jest korzystna dla europejskich narodów. Ale z integracją, niestety, jest podobnie jak z reformą Kościoła w XVI wieku. Nie wszystkie pomysły, działania i traktaty prowadzą do umocnienia naszych narodów. Część z nich ma bowiem "reformacyjny" charakter i prowadzi w kierunku, którego nie życzyłyby sobie europejskie społeczeństwa. Dlatego po doświadczeniach referendalnych we Francji i Holandii uznano, że lepiej nie fatygować społeczeństw wypowiadaniem się na zbyt ważne dla nich tematy. Tak też jest z traktatem lizbońskim, zwanym traktatem reformującym, który bez nieomal żadnej debaty publicznej poddany został ratyfikacji. Przyjęcie tego traktatu, wbrew powszechnym przekonaniom, nie jest potwierdzeniem przynależności Polski do Unii Europejskiej. Przekonywanie przez eurokapitulantów, zwanych w mediach euroentuzjastami, iż kwestia ratyfikacji tego traktatu to kwestia przynależności do Unii, jest chyba największą manipulacją na świadomości społecznej ostatnich lat. Nic dziwnego, że badania opinii publicznej wykazywały znaczną przewagę zwolenników ratyfikacji nad jego przeciwnikami. Używano bardzo prymitywnych argumentów, jakoby przeciwnicy tego traktatu byli przeciwnikami Unii, a nawet twierdzono, że są zwolennikami białorutenizacji polskiej polityki. Natomiast wyciszono samą debatę nad skutkami jego przyjęcia. Konsekwentnie pomijano, że traktat zagraża wielu pożytkom, jakie przyniosło nam członkostwo w tej organizacji. Dotychczasowa Unia jest wyrazem solidarności narodów, w której mniej więcej wszystkie państwa cieszą się równym statusem. Natomiast traktat lizboński zastępuje formułę solidarystyczną formułą hegemonistyczną największych państw. Według traktatu z Nicei, obecnie obowiązującego, wartość polskiego głosu jest równa 93 proc. wartości głosu niemieckiego, gdy w traktacie lizbońskim spada do 48 procent. I bez zgody Polski ten ostatni traktat nie wszedłby w życie, ponieważ obniżenie naszej pozycji wymagało naszej zgody, wymagało jednomyślności wszystkich państw ratyfikujących ten traktat. Co więcej, według dotychczasowej formuły unijnej przewidującej jednomyślność w kluczowych sprawach, nie można przeforsować żadnej decyzji bez naszej zgody. Według traktatu lizbońskiego, radykalnie wzrasta liczba decyzji większościowych, do których podjęcia można pominąć stanowisko nawet 12 państw członkowskich. Widać to najbardziej w zakresie polityki zagranicznej, która według nowego traktatu prowadzi w znacznej mierze do ubezwłasnowolnienia naszej inicjatywy międzynarodowej. Gdyby ten traktat obowiązywał w okresie pomarańczowej rewolucji, nie mielibyśmy możliwości jej silnego wsparcia bez zgody niechętnych Ukrainie największych państw Unii. Dziś, po ratyfikacji, wobec zdecydowanego sprzeciwu Francji i Niemiec, państw, którym dzięki ratyfikacji przyznaliśmy dominującą pozycję w Unii, przyjęcie tego państwa jest praktycznie niemożliwe. "Wspólna" polityka zagraniczna, bez wcześniejszego ustalenia jej priorytetów, to radykalne ograniczenie nie tylko naszej suwerenności, ale przede wszystkim możliwości jej wzmacniania na arenie międzynarodowej. Widać to dobitnie w sprawie polityki największych państw w sprawie rurociągu bałtyckiego. Wysoki komisarz ds. polityki zagranicznej, obdarzony szerokimi kompetencjami decyzyjnymi, będzie wybierany metodą większościową. Traktat ten wprowadza zakaz "dyskryminacji" orientacji seksualnych, co w praktyce oznacza, że nauczycielami naszych dzieci mogą być zdeklarowani homoseksualiści uczący swoich zachowań na lekcjach wychowania seksualnego. I tak jak w czasie reformacji, także i w tym wypadku integracja i współpraca europejska zostają wykolejone z jej naturalnego charakteru i przemienione w instrument ograniczania naszej wolności i korzyści, jakie możemy czerpać z solidarnej formuły integracji europejskiej. I tak jak w czasie reformacji, także i teraz zmiany dokonują się w znacznej mierze poza świadomością społeczeństwa. Dlatego zrezygnowano z debaty publicznej i z referendum, bo nuż okazałoby się, że społeczeństwo może mieć własne zdanie. W roli zaś angielskich czy pruskich biskupów, którzy legitymizowali reformację, wystąpiło Prawo i Sprawiedliwość. Ta bowiem partia, formułując swój europejski program, najsilniej akcentowała znaczenie naszej podmiotowości w Unii Europejskiej i chrześcijańskiej tożsamości europejskiej kultury. To ona najsilniej w swym programie kładła nacisk na konieczność ogólnonarodowego referendum. I ostrzegała przed hegemonistycznymi aspiracjami Niemiec, które pod kątem własnych interesów przygotowują zmiany w UE. Wystąpienie prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Sejmie, który odwołał wszystkie swoje twierdzenia z pamiętnego orędzia, było żenujące. Jego podziękowania dla Angeli Merkel, która z całą determinacją zrealizowała swe dążenia do wzmocnienia pozycji własnego kraju i zredukowania pozycji Polski, było wyrazem kapitulacji polityki polskiej. Zamykanie oczu na skutki budowy rurociągu bałtyckiego, na budowę centrum wypędzonych i jego wpływu na świadomość historyczną, moralną i polityczną współczesnych pokoleń Europejczyków, wpływ niemieckiej kanclerz na dyskryminujące Polskę unijną politykę energetyczną, wreszcie jej sprzeciw wobec fundamentalnego dla nas znaczenia statusu Ukrainy w strukturach euroatlantyckich - świadczą o tym, iż polski prezydent nie tylko nie broni naszych interesów, ale jego wystąpienie było wręcz wyrazem manipulacji polską racją stanu. PiS, ze względu na liczbę głosów potrzebnych do ratyfikacji tego typu traktatu, było w stanie go zablokować, a przynajmniej wstrzymać, choćby do czasu rozstrzygnięć w krajach, gdzie ta ratyfikacja jest wątpliwa. Zamiast swej "narodowej", "twardej", "suwerennej" polityki - PiS dokonało manipulacji na opinii publicznej. Pozwoliło części swych posłów głosować zgodnie ze swym deklarowanym programem, to jest przeciw ratyfikacji, ale w istocie jego polityka zmierzała tylko do utrzymania eurorealistycznego elektoratu przy tej partii, która sprzeniewierzyła się swojemu programowi i swoim wyborcom. Ten podział ma zapewnić utrzymanie poparcia wyborczego zarówno zwolenników, jak i przeciwników traktatu. Ale powstaje pytanie o sens działań Jarosława Kaczyńskiego. Batalia o zachowanie podmiotowości, pozycji i skuteczności naszego kraju, jaka miała miejsce w czasie procesu ratyfikacyjnego, pokazała bowiem, że spod maski PiS, partii, która głosiła się obrońcą narodowych interesów, wyjrzało jego prawdziwe oblicze, któremu na imię kłamstwo, tchórzostwo i manipulacja. PiS, ratyfikując traktat reformujący, zachowało się jak angielscy, pruscy czy szwedzcy biskupi, którzy "reformując" Kościół, zdradzili go i zniszczyli katolicyzm w połowie Europy. Marian Piłka Marian Piłka, poseł na Sejm I, III, IV i V kadencji, jeden z liderów Prawicy Rzeczypospolitej. "Nasz Dziennik" 2008-04-04

Autor: wa