Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Ten wredny klasyk

Treść

Choć organizatorzy Jesiennego Festiwalu Teatralnego w Nowym Sączu od lat próbują pożenić różne gatunki w repertuarze, to jednak żelaznym punktami są stale bulwarowe komedyjki z aktorami znanymi w telewizji. To się najlepiej sprzedaje.

Od dobrych kilku lat teatr stał się miejscem pokazu na żywo aktorów mających swoje rozpoznawalne twarze z seriali telewizyjnych ciągnących się latami. Produkcji tej w stacjach telewizyjnych przybywa, dorasta z nimi aktorska młodzież, a wraz z nią nowa zupełnie formuła istnienia teatru. Staje się on miejscem, gdzie ludzi z małego ekranu można zobaczyć na żywo. Nie tylko zobaczyć. Można ich dotknąć niemal, pogadać po spektaklu w kawiarence czy bufecie. Niektórzy rozdają autografy, a nawet pozwalają ze sobą zrobić zdjęcie.

Tasiemce telewizyjne na ogół nie stawiają przed wykonawcami głównych ról zbyt wysokich wymagań. Nie ma zresztą na to czasu. Aktorzy są w stałych rozjazdach, wpadają do studia dosłownie na minuty. W teatrze sama ich obecność jest nierzadko ważniejsza, niż rola, którą grają. Najczęściej więc są obsadzani w lekkich komedyjkach, z którymi jadą w Polskę i mają zapewnione pełne sale. Repertuar nie odstaje poziomem od seriali.

Równocześnie z przeniesieniem telewizji do teatru wszedł do niego hiperrealizm. Urządza się na scenie całe mieszkania z autentycznymi sprzętami. Jeśli bohaterowie mają jeść posiłek, to oczywiście będzie prawdziwy, jeśli akcja rozgrywa się w kuchni, to z kranu leje się prawdziwa woda do autentycznego zlewozmywaka, a na kuchence gotuje się zupa na najnormalniejszym w świecie gazie z butli. Sto lat temu, gdy teatr przeżywał swoja wielką reformę, podobne zjawiska traktowane były jako manifesty estetyczne. Scena najpierw uciekła z mieszczańskiego saloniku w scenografię symboliczną czy wręcz abstrakcyjną, by potem nagle wstrząsnąć widownią, pokazując jej połcie krwawiącego mięsa. Dziś jest to komercyjny zabieg, by teatr upodobnić za wszelką cenę do życia, bo taką imitację serwuje nam całą dobę TV.

I w taki oto sposób na sądeckim festiwalu znalazły się takie pozycje jak "Dzikie żądze" czy "Okno na parlament". Komedie bez większych ambicji, po to, żeby bawić, oderwać ludzi od problemów codzienności. Listą gwiazd gwiazdek, które znalazły się na tych dwóch afiszach obdarowałby tuzin widowisk.

Wyjątkiem w gatunku są na pewno "Rozkłady jazdy". Czeska przeróbka angielskiej farsy ma już swoje nieśmiertelne miejsce w repertuarze światowym. Błazenada jest tu pozorna. Kłębią się pod nią ludzkie dramaty. Udawanie ról obserwujemy z obu stron, także od kulis. I tam właśnie odkrywa się przed nami prawda o aktorach, którzy są przecież ludźmi jak każdy z nas, mają swoje rozterki życiowe, porażki, zawody, cierpią i płaczą. Tymczasem muszą się wciąż przebierać w nowe kostiumy, by nie dać poznać widowni, że aktorski zespół się wykruszył. A przecież - jak to śpiewał zespół Queen - show must go on, przedstawienie musi trwać. Ludzie zapłacili za bilety.

Przedstawienia "Głodne" według sztuki Marka Rębacza trudno ustawić z poprzednimi w jednym porządku wydarzeń. Przede wszystkim jego sztuki wyrastają z polskiej gleby, karmią się rodzimą obyczajowością. Na siłę chcą być aktualne wobec tego, co się w kraju dzieje. Ładują nam do głowy powiedzonka i żarty z ulicy. Ośmieszając nasze kołtuństwo i zaściankowość, chwilami wpadają w wykopany przez siebie dołek. Twórczość Rębacza to wciąż ta sama sztuka, w której jedynie zmieniają się postaci i wydarzenia.

Festiwal sięgnął po Wyspiańskiego. Jedynego klasyka w tradycyjnym rozumieniu, ale poległ. Zaufał marce teatru Groteska. Zaprosił zespół tego teatru z "Legendą", do której trzeba mieć dzisiaj dużo cierpliwości, a przede wszystkim głębokiego oczytania w narodowej mitologii. Spektakl grany cały czas w klimatach mrocznych, półsennych, miał kilka pięknych obrazów, wyreżyserowanych wdzięcznie symbolicznych figur. Pozostawił po sobie wśród widzów niepokojące przeświadczenie, że nie dorośli, że są mało inteligentni, że nie zrozumieli czegoś, co pojąć powinni. Bo przecież mówi do nich po polsku autor szkolnych lektur, twórca "Wesela", z którego cytaty wypełniają naszą masową polską świadomość.

Na przyswajalną współcześnie "Legendę" trzeba znaleźć pomysł. I myślę, że Włodzimierz Jasiński, kreujący jedną z ról w tym przedstawieniu, ulubiony pedagog sądeckiej młodzieży z "Akademii słowa", ma podobne zdanie.

Festiwal więc z jednym klasykiem trafił kulą w płot. Ale to nie jest chyba wina organizatorów imprezy. Po prostu wielkiego repertuaru klasycznego w nowym atrakcyjnym kostiumie na polskiej scenie tak mało, że nie bardzo jest w czym wybierać. Musi się objawić drugi Swinarski, Hanuszkiewicz czy Wajda, by znów się wziąć za bary z klasyką polską i obcą.

Otarliśmy się o wielki spektakl autorstwa Niny Repetowskiej o Gabrieli Zapolskiej. Otarliśmy się, bo przemknął jednego przedpołudnia w dwóch odsłonach dla młodzieży. Kto wyczuł wydarzenie i mógł go obejrzeć rano, jeszcze ma go przed oczyma.

Sygnałem, że festiwal nadąża za nowinkami jest teatralne sprawozdanie z tego, co aktualnie robi Bogusław Schaeffer, wieczny awangardzista i prześmiewca sztuki, która nie może sobie poradzić z rzeczywistością. "Mulitmedialne coś" stawia pytanie jak niegdyś Witkacy o wydolność i granice sztuki. Schaeffer jest w lepszej sytuacji. Może czmychnąć w muzykę. Do zobaczenia za rok, o ile rzeczywistość dopisze.

Wojciech Chmura

"Dziennik Polski" 2007-11-02

Autor: mj