Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Smoleńskie requiem dla Brata

Treść

Z kpt. rez. Dariuszem Fedorowiczem, lekarzem wojskowym, bratem śp. Aleksandra Fedorowicza, tłumacza prezydenckiego tragicznie zmarłego w katastrofie rządowego samolotu Tu-154M pod Smoleńskiem, rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler
Z jakim nastawieniem Pana Brat udawał się do Katynia? Z pewnością przygotowywał się do tak ważnych uroczystości...
- Brat poleciał jako tłumacz śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego, zresztą już wcześniej latał z panem prezydentem do różnych krajów regionu, m.in. do Gruzji, więc nie był to jego pierwszy wyjazd z taką misją. Na pewno jednak bardzo emocjonalnie do niego podchodził, bo w domu odebraliśmy wychowanie patriotyczne. Brat traktował uroczystości w Katyniu nie tylko jako wyjazd służbowy, ale jako pielgrzymkę do miejsca kaźni polskich oficerów. Myślę, że każdego Polaka musi to miejsce głęboko wzruszać, tak też wzruszało mojego Brata, który nigdy wcześniej tam nie był. Cieszył się na myśl o tym wyjeździe, traktował to jako zaszczyt.
W jakich okolicznościach dowiedział się Pan o śmierci Brata?
- W takich dosyć prozaicznych. 10 kwietnia rano zadzwonił do mnie mój ojciec i powiedział, żebym włączył telewizor, ponieważ były jakieś kłopoty z lądowaniem samolotu. Pierwsze wzmianki mówiły bowiem o problemach z lądowaniem polskiego samolotu w Smoleńsku. Niestety, kolejne informacje były coraz bardziej dramatyczne...
Pana Brat znał wcześniej treść przemówienia, które prezydent miał wygłosić w Katyniu?
- Nie jestem w stanie na to odpowiedzieć, ale Brat był profesjonalistą. On o tych rzeczach nie rozmawiał, nie ujawniał ich.
Kto identyfikował ciało Pańskiego Brata w Moskwie?
- Mam bardzo chorego ojca, dla którego śmierć Brata - miał tylko nas dwóch, bo mama już nie żyje od 12 lat - była ciężkim ciosem. W trosce o jego zdrowie nie mogłem go zostawić dosłownie ani na chwilę w tych strasznych godzinach. Do Moskwy poleciała Ania, osoba najbliższa Bratu. Mówiła, że cała procedura była wielogodzinna i że robione to było dosyć taktownie, tzn. że rodziny ofiar w brutalny sposób nie zostały skonfrontowane z bolesnym widokiem ich ciał, które były zasłonięte. Ciało Brata pokazywano jej fragmentami, nie odsłaniając całości. Ona to sobie tłumaczyła tym, że chciano uniknąć szoku osób, które przyjechały rozpoznać swoich bliskich. Pokazali jej jego dłonie, stopy, kawałek szyi, odsłonili fragment głowy. Z tego, co Ania mi mówiła, ciało Brata nie było bardzo zmasakrowane. Jego miejsce jako tłumacza - jak twierdzi Jerzy Wrzesiński, który wielokrotnie latał z prezydentem - było najprawdopodobniej w tylnej części samolotu i stąd jego ciało mogło odnieść stosunkowo niewielkie obrażenia. Nie wiemy jednak dokładnie, jak te obrażenia wyglądały, ponieważ narzeczona Brata nie widziała całego jego ciała, tylko fragmenty. Być może, gdyby wyraziła taką chęć, pokazano by jej całe ciało, ale ona nie miała sił, by się na to zdobyć.
Czy było coś, co zaniepokoiło panią Annę?
- Ci ludzie, którzy tam byli, oczywiście nie są w stanie zrelacjonować tak na chłodno, z detalami, tego, co się wtedy tam dokładnie działo, ponieważ ładunek emocjonalny, jaki tej sytuacji towarzyszył, zwyczajnie na to nie pozwalał. Z tego, co wiem z relacji Ani czy też innych osób będących w Moskwie, z którymi się kontaktowałem, to polska obsługa konsularna i opieka ze strony polskiej pozostawiały wiele do życzenia. Anię zaniepokoiły sugestie, żeby nie zabierać rzeczy, które zostały zdjęte z ciał ofiar. Ona jednak postanowiła je wziąć. Dano jej do ręki w foliowym worku rzeczy Brata, zdjęte z jego ciała, które śmierdziały paliwem lotniczym. Przez kilka godzin chodziła z tym workiem po Instytucie Medycyny Sądowej w Moskwie. Osobiście odebrałem ten fakt jako takie psychologiczne rozmiękczenie człowieka przed wszystkimi przesłuchaniami, które ją czekały, bo wypytywano ją o różne rzeczy dotyczące Brata. Taka sytuacja może rozłożyć na łopatki największego twardziela. Nie wiem, czy podpisywała tam jakieś protokoły, możliwe, że tak. Sama będąc w szoku, może dziś nie wszystko już pamiętać.
Pasją Pańskiego Brata była historia, którą przez lata zgłębiał w trakcie studiów i pracy poza krajem.
- Tak. Posiadał ogromną wiedzę w wielu dziedzinach. Znał pięć języków obcych. Dwóch z nich - rosyjskiego i hebrajskiego - był tłumaczem przysięgłym. Brat z wykształcenia był dyplomatą. Udało mu się w gronie zaledwie dziesięciu osób z całego kraju przejść przez gęste sito naboru na studia dyplomatyczne w renomowanym Moskiewskim Instytucie Stosunków Międzynarodowych, gdzie pojechał jako stypendysta Rządu RP, skierowany przez śp. ministra Krzysztofa Skubiszewskiego. Po studiach został oddelegowany do Uzbekistanu, gdzie pełnił służbę wicekonsula RP w Taszkiencie. Mimo natłoku zajęć udawało mu się znaleźć czas na zgłębianie historii regionu, liczne kontakty z miejscową ludnością, a zwłaszcza z liczną tam, jak się okazało, Polonią. Odnalazł w tym dalekim kraju również ślady własnej rodziny, ponieważ mieszkał tam potomek zesłańców, oficer armii carskiej i wojskowy lekarz dr Fedorowicz - otaczany do dzisiaj wielką czcią jako Polak, który położył w Uzbekistanie podwaliny pod nowoczesną balneologię. Dostaliśmy nawet z Taszkientu list kondolencyjny po śmierci Brata od dyrekcji szpitala uzdrowiskowego im. dr. Fedorowicza. Brat miał nawet zamiar wydać książkę na temat Polaków w Uzbekistanie. Wiem, że zbierał bardzo dużo różnych materiałów na ten temat i żywo sprawami Polaków tam mieszkających się interesował. Po powrocie z placówki zamieszkał w Warszawie i pracował jako analityk ds. wschodnich w MSZ. Następnie z przyjacielem Jerzym Wrzesińskim założył kancelarię tłumaczy przysięgłych. Odszedł ze stanowiska w MSZ, pozostając jednak stałym, choć nieetatowym, jego konsultantem. Rozpoczęła się jego droga spotkań na najwyższym szczeblu. Wielu z nas mogło go zobaczyć w telewizji albo częściej tylko usłyszeć jego głos w radiu...
Wiem, że odnosił również sukcesy w sporcie.
- To prawda. Jeszcze w szkole podstawowej został zawodnikiem Kolejowego Klubu Wioślarskiego KKW Bydgoszcz, jako wioślarz pływający na tzw. skiffie, czyli pojedynczej łódce. Udało mu się w tej niezwykle trudnej dyscyplinie wywalczyć mistrzostwo Polski w kategorii juniorów młodszych. Marzył o karierze wojskowej. Niestety, uniemożliwiła mu to niewielka wada serca. Postanowił zatem służyć Ojczyźnie jako dyplomata. Posiadał niezwykły wręcz dar zjednywania sobie ludzi. Miał niesamowitą łatwość nawiązywania kontaktów. Kto choć raz go spotkał, nigdy tego nie zapomni. Wszyscy wspominają Aleksandra jako niesamowicie pogodnego i dobrego człowieka. Pasjonowało go poznawanie świata, lubił też rajdy terenowe. Od kilku lat z pasją uprawiał bieganie, i to z niezłymi efektami - biegał w maratonach. Był przedstawicielem "wymierającego gatunku państwowców" gotowych do końca służyć Ojczyźnie. Był niesamowicie energicznym, pełnym życia, radosnym człowiekiem, bardzo przyjaźnie nastawionym do ludzi i świata.
Wszyscy za nim bardzo tęsknimy. Mój Brat osierocił 9-letnią córeczkę, którą kochał nad życie. W tym roku przystąpiła ona do I Komunii Świętej. Niestety, Bratu nie dane było dożyć tej radosnej uroczystości.
Zaraz po katastrofie naczelny prokurator wojskowy gen. Krzysztof Parulski twierdził, że polscy prokuratorzy nie uczestniczyli w sekcjach zwłok ofiar smoleńskich, bo nie zdążyli na nie. Dziś już wiemy, że w ogóle nie zamierzali w tym uczestniczyć, a czynności te zostały zlecone organom rosyjskim.
- To są sprawy wręcz oburzające. Jeżeli z jednej strony słyszymy zapewnienia medialne, że polskie państwo zdało egzamin w tej sprawie, a z drugiej strony obserwujemy takie właśnie zachowania, to mamy tu do czynienia z ziejącą przepaścią między tymi dwoma faktami. Oczywiście nie wyobrażam sobie, jak mogło dojść do tego, że polscy prokuratorzy, polscy śledczy, polscy patomorfolodzy czy raczej lekarze medycyny sądowej, którzy - jak mniemam - powinni znaleźć się w Moskwie w ciągu kilkudziesięciu godzin, mogli się spóźnić na sekcję. Przecież sam transport ciał ze Smoleńska do Moskwy też nie był przewozem błyskawicznym, a sekcje sądowo-lekarskie nie trwają dziesięć czy piętnaście minut. Dziś nie mamy praktycznie żadnego niezbitego dowodu na to, że takie sekcje ciał naszych bliskich miały w ogóle miejsce. Z braku dokumentów je potwierdzających nie powinniśmy żadnej z tych ofiar pochować w kraju. Te pochówki odbyły się z pogwałceniem polskiego prawa.
Polska prokuratura zapewnia, że te sekcje odbyły się. Może w rosyjskich aktach potwierdzających zgon danej ofiary nie musi znajdować się informacja o sekcji zwłok?
- Nie jestem znawcą rosyjskiego prawa ani dokumentów rosyjskich w tym względzie. Natomiast to świadectwo lekarskie zgonu, które otrzymała nasza rodzina, to niewielki dokumencik wielkości połowy kartki zwykłego zeszytu. Na tym świstku, że go tak nazwę, były rubryki, w których w odpowiednich kwadracikach należało zakreślić, na jakiej podstawie stwierdzono zgon osoby. W jednej z rubryk wprost było napisane, że zgon stwierdza się na podstawie przeprowadzonej sekcji zwłok, jednak niepostawiony był przy tej rubryce żaden krzyżyk potwierdzający tę sekcję. Ktoś może powiedzieć, że to przez niedopatrzenie, ja jednak uważam, że lekarz specjalista, który wypisywał ten dokument, nie mógłby pozwolić sobie na nie. Fakt, że brak tu zakreślenia w odpowiedniej rubryczce informacji o przeprowadzonej sekcji przemawia za uczciwością lekarza. W tym dokumencie było tylko lakoniczne sformułowanie: uraz wielonarządowy. Na początku byliśmy wszyscy zszokowani, zbyt przybici tym wszystkim, żeby zwracać uwagę na te skądinąd niezmiernie ważne fakty. Mimo że jako lekarz powinienem mieć świadomość tego, to sądziłem, że polskie struktury państwowe dopełnią swoich obowiązków, i ufałem, że wszystko będzie się odbywało zgodnie nie tylko z literą prawa, ale i z elementarną ludzką uczciwością. Dziś mam na to niestety nieco inne spojrzenie.
Rosyjskie procedury sekcyjne różnią się od polskich?
- Na całym świecie procedury sądowo-lekarskie sekcji są bardzo zbliżone. Są to bardzo szczegółowe sekcje, podczas których pobierane są także wycinki z wielu narządów na różnego rodzaju badania, m.in. toksykologiczne i inne. Taka sekcja różni się od normalnej sekcji lekarskiej, którą wykonuje się w szpitalu po śmierci pacjenta. Sekcja sądowo-lekarska ma miejsce wtedy, gdy śmierć danej osoby jest nagła albo zachodzi podejrzenie udziału osób trzecich, tak przynajmniej jest w Polce. Na zlecenie prokuratora odbywa się wtedy standardowa procedura sekcji sądowo-lekarskiej, która jest zdecydowanie bardziej rozbudowana od wspomnianej rutynowej sekcji lekarskiej.
Co sądzi Pan o warunkach, w których przeprowadzono sekcję prezydenta Lecha Kaczyńskiego? Nie uczestniczyli w niej polscy biegli...
- Nie mam wiedzy na ten temat, więc trudno mi się wypowiadać. Jeżeli chodzi jednak o sekcję, to bardziej istotna od samego pomieszczenia, w którym jest ona przeprowadzana, czy jest ono obskurne, czy nie, i od elegancji stołu sekcyjnego - jest fachowość osób, które ją przeprowadzają, i same procedury sekcyjne, które są wówczas wdrażane. Mowa tu o wspomnianym pobieraniu wycinków, późniejszym ich badaniu pod kątem patomorfologicznym, toksykologicznym na obecność np. śladowych ilości materiałów wybuchowych czy substancji chemicznych itd. Co istotne, sekcja nie zaczyna się w momencie, gdy ciało mamy już rozebrane i ułożone na stole sekcyjnym. Ona zaczyna się już w momencie znalezienia zwłok, w tym wypadku po katastrofie lotniczej, i ułożenia ich czy ich rozfragmentowania na miejscu katastrofy. Wiąże się z tym pełna dokumentacja - opis i fotografowanie zwłok jeszcze na miejscu katastrofy. Nie wiem, czy to wszystko zostało zrobione, jak należy.
Docierały do Pana sygnały o niewłaściwym traktowaniu ciał ofiar, zarówno w Smoleńsku, jak i później?
- Żadnych sygnałów właściwie na ten temat nie mieliśmy, poza nieoficjalnymi. Myślę tu o filmikach, które pojawiły się na początku po katastrofie na rosyjskich stronach internetowych, na których były zarejestrowane dantejskie sceny. Te filmiki znaleźli moi koledzy, ja ich nie miałem siły oglądać, znam więc opis z ich relacji. Opowiadali, że znaleźli w sieci filmik, na którym widać było, jak Rosjanie znajdują różne rzeczy na miejscu katastrofy i zdejmują z ciał różne przedmioty. Te filmiki były systematycznie usuwane, czyszczone w internecie. Jak meteory przemknęły i zniknęły, dziś nie można ich już oglądać.
Czy da się wytłumaczyć procedurą prokuratorską (teza ministra Krzysztofa Kwiatkowskiego) fakt, że ciało prezydenta RP leżało dobrych kilka godzin w błocie?
- Trudno mi się na ten temat wypowiadać, bo nie jestem lekarzem medycyny sądowej. Ważne jest to, żeby ciało nie było ruszane do momentu wykonania pełnej dokumentacji. Jeżeli więc ma to trwać godzinę, dwie czy pięć, to ważniejsze jest to od innych kwestii, bo trzeba zrobić to rzetelnie. Jeżeli jednak ktoś to ciało ruszył, przeniósł w inne miejsce, położył gdzieś na jakimś worku i ono ileś godzin tam leżało, to mamy do czynienia z zupełnie inną kwestią, na którą można sobie samemu już odpowiedzieć... Na miejsce katastrofy nikt właściwie nie powinien wejść, niczego nie powinien dotykać, oprócz wyspecjalizowanej ekipy, która musiała tam wejść, by zbadać i zabezpieczyć miejsce, gdzie znajdywały się jakiekolwiek szczątki czy to samolotu, czy szczątki ludzkie. Tam powinny być od początku prowadzone prace na miejscu bardzo drobiazgowo i dokładnie. Z tego, co wiemy i dowiadujemy się z mediów, tak jednak chyba się nie stało.
Do Smoleńska dopiero po dziewięciu godzinach od katastrofy przylecieli polscy prokuratorzy...
- Taka akcja wymaga zebrania odpowiedniej ekipy, co trochę trwa. Zanim oni jednak przyjechali, na miejscu było kilka osób związanych z wizytą prezydenta z BOR czy służby konsularnej. One powinny na miejscu dopilnować, czy akcja rosyjska toczy się we właściwy sposób, i patrzeć Rosjanom na ręce. Przecież w momencie, kiedy było już wiadomo, że rzeczywiście nikt nie przeżył, w zasadzie nikt nie powinien niczego ruszać, dopóki nie zostaną poczynione pewne ustalenia. To były przecież pierwsze chwile, nie wiadomo było jeszcze, że w grę będzie wchodzić konwencja chicagowska, a śledztwo Polacy oddadzą Rosjanom. Te pierwsze godziny były niesłychanie ważne dla śledztwa. Niestety, zostały zmarnowane.
Co Pana w tym aspekcie najbardziej zabolało?
- Proszę pana, w dniu katastrofy - nie pamiętam już, czy to było 40 minut czy godzina po katastrofie - agencja ITAR-TASS podała, że wyklucza się przyczyny techniczne tej katastrofy. To stwierdzenie zapaliło we mnie jakąś lampkę alarmową. Kto miał wtedy jakiekolwiek prawo do wysuwania tego typu wniosków? To, co później się działo przez kolejne dni i miesiące, przypomina raczej udowadnianie za wszelką cenę narzuconej z góry tezy o błędzie pilota.
Dlatego był Pan jednym z tych, którzy podpisali list w obronie pilotów, którzy zginęli pod Smoleńskiem?
- Tak. Uważam, że wszelkie tego typu osądy, jakie kieruje się w stronę osób, które nie mogą już się w tej chwili wytłumaczyć, nie powinny mieć miejsca. Tym bardziej tego typu wyroki nie powinny być ferowane przez media, bo to wpływa wręcz dramatycznie na rodziny ofiar. Jak można w ten sposób oskarżać ludzi, nie mając praktycznie żadnych dowodów?! Słyszałem pogłoski, że rodziny pilotów wręcz poniewierano społecznie. To są rzeczy, które absolutnie nie powinny mieć miejsca. Sam miałem okazję spotkać się z małżonkami pilotów, którzy zginęli 10 kwietnia. Zobaczyłem, że są to kobiety bardzo udręczone. Wszyscy jesteśmy udręczeni, ale one sprawiały wrażenie szczególnie bolesne. Nie dziwię się temu, bo niosą główny ciężar pomówień, które od miesięcy rzucane są w stronę ich mężów. Nadawanie jakiegoś kierunku śledztwu i pomówieniom, że katastrofa wynikła z winy pilotów, jest niezmiernie krzywdzące. Winę może orzec dopiero sąd po wcześniejszym drobiazgowym śledztwie, postępowaniu prokuratorskim i rozprawie sądowej.
Jednak "Rossijskaja Gazieta" i "Izwiestija" cały czas donoszą, jakoby większą część winy za katastrofę Tu-154M pod Smoleńskiem ponosiła strona polska...
- Trzeba sobie zadać jednak pytanie, czy są to źródła wiarygodne...
Jak Pan odebrał fakt, że Edmund Klich, polski akredytowany przy rosyjskim Międzypaństwowym Komitecie Lotniczym wyjechał już z Moskwy i przed wydaniem raportu zajął się promocją swojej książki o systemowych teoriach katastrof lotniczych?
- Oczywiście z moralnego punktu widzenia budzi to bardzo poważne zastrzeżenia. Nie chcę formułować oskarżeń pana Edmunda Klicha, bo myślę, że każdy ma swój własny osąd. Natomiast pewne jego zachowania są, delikatnie mówiąc, bardzo niestabilne, chwilami ma się wrażenie, że ten człowiek chyba czegoś się boi. Najbardziej zastanawiająca była jego reakcja w pierwszych godzinach po katastrofie, gdy wrócił z Moskwy, zrzekając się swojej funkcji. On jej nie chciał przyjąć, dopiero później zgodził się na to. Czymś to jednak musiało być spowodowane, że nie chciał tego robić. Myślę, że on ma doskonałą świadomość, dlaczego tak to śledztwo wygląda.
Czy Pan, jako jedna z osób, którą najbardziej dotknęła ta katastrofa, ma poczucie, że polski rząd dokłada wszelkich starań do jej wyjaśnienia?
- Mam wrażenie, że państwo polskie nie zrobiło wszystkiego, co należało i można było zrobić. Myślę o kwestii rzetelnego wyjaśnienia przyczyn katastrofy - jeśli nie przez równoprawny współudział w tym śledztwie, to poprzez udział nadzorczy tego, co się dzieje. Fakt, że dopiero po pół roku Rosjanie przykryli szczątki tupolewa jakimś brezentem, jest najbardziej wymownym dowodem na to, co strona polska ma w tej sprawie tak naprawdę do powiedzenia.
Biorą Państwo pod uwagę złożenie wniosku o ekshumację ciała Pańskiego Brata?
- Tak. Wiem, że pani Beata Gosiewska taki wniosek złożyła i spotkała się z odmową. Dosyć pokrętne tłumaczenia, jakie usłyszała, że się nie wykonuje ekshumacji w okresie letnim, tzn. od marca do października, są nieprawdziwe. Dotyczy to bowiem wspomnianych normalnych ekshumacji, których dokonuje się w sytuacjach pozasądowych. Na żądanie organów ścigania - czy to policji, prokuratury czy sądu - taką ekshumację można wykonać zawsze i te przepisy sanitarne w tym względzie są po prostu niższego rzędu.
Na pewno nie jest tu powodem termin ekshumacji, o którym pan prokurator był łaskaw wspominać, że to przepisy sanitarne ich zabraniają. Nazwijmy rzecz po imieniu: to szukanie wykrętów, ponieważ gdyby tylko była wola ze strony prokuratury, takie ekshumacje już dawno można byłoby wykonać. Tak samo niepojętą sprawą był fakt zabronienia otwierania trumien. Nie mówię, żeby rodziny te trumny otwierały, bo to mógłby być szokujący widok, ale powinny to zrobić po ich przylocie do kraju odpowiednie służby. Polscy lekarze sądowi mogliby wtedy jeśli nie dokonać sekcji, to choćby zwykłych oględzin sądowo-lekarskich i pewnej dokumentacji, może fotograficznej. Tego jednak nie wykonano. Szkoda, może nie trzeba było tak do końca we wszystkim ufać stronie rosyjskiej. Pani minister Ewa Kopacz też z początku oświadczyła, że sama była świadkiem sekcji, natomiast to wszystko, jak wiemy, okazało się później nieprawdą. Myślę więc, że jeżeli zaszłaby taka potrzeba, to nie wykluczam ekshumacji.
Choć jest to dla rodzin ofiar bardzo bolesne i przykre...
- To prawda. Proszę zrozumieć, że rodziny są naprawdę bardzo obolałe. Jednak chcemy wyjaśnić przyczyny tej tragedii, bardzo mocno leży nam to na sercu. Coraz głębsze jest jednak poczucie, że niestety brakuje w naszym kraju czynników urzędowych, które by się za nami ujęły i którym by autentycznie zależało na tym, żeby przyczyny tej tragedii do końca wyjaśnić. Oczywiście nie mówię tutaj o zespole parlamentarnym pod przewodnictwem pana posła Antoniego Macierewicza, lecz o strukturach państwowych, które powinny brać w tym czynny udział. Zadziwiający jest dla mnie fakt, że pan minister Jerzy Miller zgadza się ze stroną rosyjską w tym, że to był lot cywilny. Jak może być cywilny lot samolotu z 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego, którego załoga była wojskowa, samolot był wojskowy, a na pokładzie znajdowali się wszyscy dowódcy sił zbrojnych wraz ze zwierzchnikiem sił zbrojnych panem prezydentem Lechem Kaczyńskim? Taki samolot w amerykańskiej nomenklaturze nazywa się Air Force One i takim Air Force One był ten nasz Tu-154M.
Ustanowili Państwo swojego pełnomocnika?
- Mamy pełnomocnika prawnego. Większość jednak informacji o śledztwie czerpiemy z mediów, w tym elektronicznych, tj. z internetu. Dzięki czemu możemy się zapoznać z tym, co np. pisze Polonia w Stanach Zjednoczonych. Jest wiele ciekawych źródeł, do których można sięgnąć, one sprawiają, że nie jesteśmy skazani na pewien ogląd rzeczywistości serwowany nam jednostronnie przez pewną grupę mediów, który - w moim przekonaniu - jest mocno wykrzywiony. Nie chcę pomawiać żadnych mediów z nazwy, bo one tylko czekają, by później ciągać człowieka po sądach, ale jak pan wie, jest grupa mediów najbardziej masowych, dostępnych, które są - w moim mniemaniu - dosyć mocno stronnicze, nie chciałbym użyć słowa manipulowane, ale ono samo się nasuwa. Jakie są to tytuły, myślę, że czytelnicy "Naszego Dziennika" doskonale wiedzą.
Jak ocenia Pan słowa rosyjskiego strażaka, jakoby od razu wiedział, że nikt nie przeżył?
- Nie czytałem tej wypowiedzi, żona tylko mi o niej mówiła. Myślę jednak, że do takich wypowiedzi nie warto się ustosunkowywać, bo dzisiaj prasa szuka różnych "sensacji". Trzeba bardzo dokładnie ważyć takie teksty, bo jest wiele informacji czy wypowiedzi wpuszczanych do mediów, które mają wywoływać informacyjny szum. Patrzę więc na te rzeczy przez duży filtr.
Był Pan przesłuchiwany w prokuraturze?
- Tak, raz. Na wniosek prokuratury rosyjskiej. Nie pamiętam w tej chwili dokładnie pytań, które mi zadawano, ale gdybym nawet je pamiętał, to niestety nie mógłbym o tym mówić publicznie. Nic tam szczególnego jednak nie padało.
Czego oczekuje Pan od rządu w kwestii śledztwa smoleńskiego?
- Żeby robił nieco więcej. Może nie dysponuję wielkimi sondażami, narzędziami socjologicznymi, które mają nasze władze, ale słyszę, co mówią ludzie w moim otoczeniu, o czym mówi tzw. ulica. Polacy dali wyraz temu, ile znaczyli dla nich polegli pod Smoleńskiem, na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie, tłumnie tam pielgrzymując w dniach żałoby narodowej i później pod krzyż, który tam się znalazł. Czymś złym jest nieliczenie się z tym głosem, a jest on coraz bardziej stanowczy, ponieważ ludzie oczekują prawdy i działań, które by naprawdę zdecydowanie zmierzały do tego, żeby prawdę o katastrofie smoleńskiej wreszcie ujawniono. Stąd coraz więcej osób podpisuje się pod petycjami w sprawie powołania komisji międzynarodowej, by ta zbadała przyczyny katastrofy.
Jak przyjął Pan akcję usunięcia krzyża sprzed Pałacu Prezydenckiego?
- Oczywiście bardzo boleśnie, dlatego że ten krzyż jako symbol chrześcijański na pewno jest większości Polaków bardzo bliski. Ten krzyż to również widomy znak pamięci po zmarłych, więc zapalczywość, z jaką go usuwano, jest dla mnie zadziwiająca, bo większość Polaków, jak wiemy, deklaruje wiarę katolicką. Sam pan prezydent Komorowski publicznie pokazuje się na nabożeństwach, przystępuje do Komunii Świętej, a jednocześnie krzyż na Krakowskim Przedmieściu bardzo mu przeszkadzał. To są dla mnie zupełnie biegunowo różne postawy: z jednej strony żarliwy katolik, jak zapewne chciałby być widziany, z drugiej strony w imię "świeckości państwa" usuwa krzyż sprzed Pałacu Prezydenckiego. Tych krzyży w przestrzeni publicznej, także w stolicy, jest przecież bardzo dużo: potężny betonowy krzyż na placu Piłsudskiego, krzyż w rękach króla Zygmunta na kolumnie... Czy one też za chwilę będą usunięte, bo znajdują się w przestrzeni publicznej i stanowią niewątpliwie symbol religijny? Być może też zaczną wkrótce przeszkadzać "świeckości państwa". Sądzę, że ten krzyż ludzie, którzy go tam przynieśli, i ci, którym zależało, żeby on tam jeszcze był, sami zanieśliby czy to do kościoła św. Anny, czy w inne miejsce, kiedy okazałoby się, że można już go tam zanieść, bo przed Pałacem Prezydenckim znajdzie się godna forma upamiętnienia wszystkich ofiar tragedii smoleńskiej. A pamięć ta nie byłaby tylko pamięcią po tych zmarłych, ale również dążeniem do rzetelnego wyjaśnienia przyczyn ich tragicznej śmierci. Myślę, że ten krzyż to jest taki najbardziej widomy znak sprzeciwu przeciwko bezczynności władz. Uważam, że problem Smoleńska władze chciałyby widzieć już jako marginalny, w tej chwili dużo mniej znaczący. Te wszystkie medialne bomby, które wybuchają niespodzianie, jak chociażby sprawa dopalaczy, układają się w rodzaj pewnej zasłony dymnej, która ma odwrócić uwagę społeczeństwa od tych bardzo ważkich spraw, w których polski rząd niestety nie może poszczycić się większymi sukcesami.
Wybiera się Pan na pielgrzymkę do Smoleńska wraz z członkami niektórych rodzin ofiar poległych w katastrofie rządowego samolotu?
- Nie. Oczywiście chciałbym z taką pielgrzymką się udać w to miejsce, ale nie w takiej aurze. Uważam, że jest to działanie bardziej natury medialnej, mającej pewne osoby czy formacje reklamować, a ja nie zamierzam tego firmować swoim nazwiskiem. Uważam, że pielgrzymka powinna być cicha, w skupieniu, w modlitwie - bez fleszy i kamer. Natomiast ważniejsze od niej są w tej chwili sprawy, których się nie dopilnowuje, które - powiem kolokwialnie - leżą odłogiem albo są specjalnie przemilczane.
Dobrze czy źle się stanie, jeśli krzyż harcerski zostanie przewieziony do Smoleńska?
- Uważam, że nie należy wyrywać rękami rodzin krzyża z rąk obrońców. Ten krzyż co prawda w tej chwili już został wyrwany, bo przeniesiono go do kaplicy Pałacu Prezydenckiego, natomiast nie rodziny są tutaj jakąkolwiek stroną, która powinna ten krzyż odbierać Polakom, którzy przyszli uczcić pamięć ofiar i domagać się przez symbolikę tego krzyża pamięci i sprawiedliwości tam, na Krakowskim Przedmieściu. Dlatego co najmniej niefortunnym nazwałbym fakt zabierania przez część rodzin tego krzyża do Smoleńska. Pewne negatywne skutki mojej postawy już mogę zaobserwować. Najlepszym dowodem jest to, że na tablicy upamiętniającej ofiary smoleńskiej, związane z prezydentem RP, nie znalazło się nazwisko mojego Brata, tłumacza prezydenckiego. Można tłumaczyć to tym, że znaleźli się tam tylko pracownicy Kancelarii Prezydenta RP, ale przecież widnieje tam nazwisko m.in. pana dr. Wojciecha Lubińskiego, który nie był etatowym pracownikiem Kancelarii Prezydenta. Od samego początku powtarzam, że nie należy rozdzielać 96 ofiar tej katastrofy - im wszystkim należy się godne upamiętnienie na Krakowskim Przedmieściu, ponieważ to miejsce wskazał Naród. Tam pielgrzymowały niezliczone tłumy, których nikt tak naprawdę nie zliczył. Na naszych oczach tworzy się historia, mamy do czynienia z wydarzeniem tyleż tragicznym, co bezprecedensowym, nie tylko w historii Polski, ale i świata. Twierdzenie, że w przestrzeń historyczną nie można wpisać pomnika, który by to upamiętnił, jest dla mnie jakimś dziwacznym anachronizmem i pokrętnym tłumaczeniem. To właśnie my winniśmy ten pomnik postawić dla przyszłych pokoleń jako wotum wdzięczności wobec tych, którzy życie swoje oddali w imię pamięci. Pamięci o tych dziesiątkach tysięcy pomordowanych polskich oficerów, elicie przedwojennej Rzeczypospolitej wymordowanej w Katyniu.
Dziękuję za rozmowę.
Nasz Dziennik 2010-10-07

Autor: jc