Równać do Tytonia
Treść
O tym, że mistrzostwa Europy mogą stanowić przełom w  karierze, świadczy przykład Przemysława Tytonia. Wystarczył, mówiąc w  dużym oczywiście uproszczeniu, obroniony rzut karny i kilka świetnych  interwencji, by zawodnikiem zainteresowały się największe kluby  kontynentu, a sumy, jakie padają przy temacie ewentualnego transferu,  oszałamiają. Tytoń był największym wygranym turnieju w naszej kadrze.  Kilku jego kolegów zwróciło uwagę, a kilku do Euro za chętnie wracać nie  będzie. 
Miał być tylko rezerwowym. Mowa o bramkarzu  PSV Eindhoven. Już na długo przed mistrzostwami hierarchia zdawała się  być ustalona, jedynka przypadała Wojciechowi Szczęsnemu, terminującemu u  boku Arsene´a Wengera u londyńskich "Kanonierów". Syn Macieja, byłego  reprezentanta, wyszedł na boisko przeciw Grecji, ale późniejszy splot  wydarzeń spowodował, że resztę imprezy oglądał z trybun i ławki  rezerwowych. Zamiast zostać bohaterem, po 69 minutach musiał zejść do  szatni, ukarany czerwoną kartką. Wcześniej popełnił błąd przy bramce dla  rywali, nie zanotował na swym koncie ani jednej spektakularnej  interwencji i stał się wielkim przegranym mistrzostw. Często w sporcie  bywa tak, że dramat jednego zawodnika staje się szansą dla drugiego. Na  Euro skorzystał Tytoń. Już w austriackim Lienz, gdzie piłkarze  przygotowywali się do zmagań, mówił, że przyjechał tam, by udowodnić  swoją wartość i powalczyć o miejsce w podstawowym składzie. Trochę  szczęśliwie je zdobył, ale potem udowodnił, że jest absolutnie klasowym  zawodnikiem. Tuż po wejściu na boisko obronił rzut karny. Co ciekawe,  była to jedyna (!) jedenastka podyktowana w fazie grupowej mistrzostw, a  to nie uszło uwagi. Potem spisywał się doskonale, nie pozostawiając  Smudzie wyboru. Selekcjoner wahał się, kogo wysłać do boju w spotkaniu z  Czechami, myślał o Szczęsnym, ale ostatecznie postawił na Tytonia.  Teraz do PSV spływają oferty z największych klubów Europy. Holendrzy na  razie kokietują, ogłaszają, że piłkarz nie jest na sprzedaż, ale jeśli  ktoś zaoferuje sumę kilkunastu milionów euro, zasiądą do rozmów.
Przed Euro niemal codziennie pojawiały się informacje na temat  zainteresowania Robertem Lewandowskim i Łukaszem Piszczkiem. Napastnika  chciał Manchester United, obrońcę Real Madryt, obu Chelsea Londyn.  Lewandowski w trzech meczach strzelił jedną bramkę, niemal każde jego  zagranie znamionowało wielką klasę, walczył nieraz z trzema, czterema  obrońcami, nie zostawiał im chwili na wytchnienie, aczkolwiek trudno  oprzeć się wrażeniu, że mógł zrobić więcej. Tyle że Franciszek Smuda nie  potrafił do końca wykorzystać jego potencjału. Już po pierwszym  spotkaniu najlepszy piłkarz Bundesligi narzekał, że czuł się z przodu  osamotniony, że nie dostawał podań. To się nie zmieniło, Rosjanie  pilnowali go w dwójkę, czasem nawet w czwórkę, podobnie Czesi. Z kolei  Piszczek nie przypominał siebie sprzed kilku miesięcy. W Borussii  Dortmund nie tylko doskonale bronił, ale i kapitalnie atakował,  korzystając z nawyków wypracowanych w czasach, gdy był jeszcze  napastnikiem. Podczas Euro w ofensywie pokazał się kilka razy,  liczyliśmy na więcej, za to im bliżej własnego pola karnego, tym  spisywał się gorzej. Rywale go ogrywali, zbyt łatwo. Odkryciem  mistrzostw miał być Rafał Wolski. Przed 8 czerwca dużo mówiło się o  zainteresowaniu młodym legionistą ze strony Borussii, klubów z Włoch.  Nawet komentatorzy spoza Polski upatrywali w nim kandydata na gwiazdę.  Koledzy z drużyny przyznawali, że otwierali oczy ze zdziwienia, widząc  jego techniczne sztuczki. I co? I Wolski nie wybiegł na boisko nawet na  minutę. Podobny zawód przeżył Maciej Rybus. Wiosną stał się ulubieńcem  kibiców Tereka Grozny. W dalekiej Czeczenii osiągnął świetną formę i  wydawało się, że na Euro jego rajdy i dośrodkowania będą siały popłoch  wśród rywali. Tymczasem był najgorszym aktorem meczu z Grecją, a w  kolejnych już siedział na ławce. Nie zagrał ani sekundy. Rozczarowali  też inni. Choćby Rafał Murawski, który ani nie potrafił rozbijać akcji  przeciwników, ani kreować własnych. Otrzymał od Smudy bezwarunkowy  kredyt zaufania, a w meczu z Czechami zawalił jedynego gola. Trudno  także pojąć, dlaczego selekcjoner tak uparcie stawiał na Sebastiana  Boenischa. Do zawodnika trudno mieć pretensje, leczył ciężką kontuzję,  długo pauzował, ale trener, na przekór wszystkim i wszystkiemu, posyłał  go do boju w podstawowym składzie. I Boenisch grał słabo, bardzo słabo.  Więcej oczekiwaliśmy też po Ludovicu Obraniaku, tymczasem zostało w  pamięci jego skandaliczne zachowanie w końcówce meczu z Rosją i tyle.  Jak na kogoś, kto miał kreować grę Biało-Czerwonych, nadawać jej rytm,  wypadł mizernie, tylko chwilami przypominając, że drzemie w nim jakiś  potencjał. A kto, oprócz Tytonia i Lewandowskiego, zasłużył na pozytywne  noty? Z pewnością Jakub Błaszczykowski. Za wspaniałego gola, ambicję,  wolę walki i charakter. Miewał przestoje, to fakt, ale był motorem  napędowym zespołu. In plus, szczególnie przeciw Rosji, zaskoczył Eugen  Polanski. Szkoda tylko, że zgasł wtedy, gdy najbardziej go  potrzebowaliśmy, czyli w starciu z Czechami. Przyzwoicie wypadł Dariusz  Dudka, solidny, pracujący za dwóch. Całkiem nieźle spisywali się obaj  stoperzy, których postawy najbardziej się obawialiśmy, czyli Marcin  Wasilewski i Damien Perquis. I tyle. Adrian Mierzejewski, Paweł Brożek,  Adam Matuszczyk i Kamil Grosicki zaliczyli na turnieju epizody, trudno  ich ocenić. Ogólnie, jako zespół, Polacy zawiedli, niestety. Nie ma  wątpliwości, że Smuda miał do dyspozycji najsilniejszy zespół od lat, z  piłkarzami świadomymi, rozważnie kierującymi swymi karierami,  posiadającymi już ustaloną markę. Wydawało się, że bez problemu osiągną  swój cel minimum, a jednak stało się inaczej.
Piotr Skrobisz
Nasz Dziennik Piątek, 22 czerwca 2012, Nr 144 (4379)
Autor: au