Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Na razie jestem twardszy od bólu

Treść

Z Szymonem Kołeckim, wicemistrzem olimpijskim w podnoszeniu ciężarów, rozmawia Piotr Skrobisz Jest Pan z siebie dumny? - A czemu miałbym być? Choćby z racji zdobycia drugiego olimpijskiego medalu, a przede wszystkim drogi, która do niego prowadziła. - Nie, sam z siebie dumny nie jestem, wydaje mi się, że byłoby to dziwne. Ale za to moi najbliżsi - rodzina, przyjaciele - pewnie są ze mnie dumni i to mnie najbardziej cieszy. Ich uznanie jest wielką satysfakcją. Dla wielu Pana pekiński sukces był nie tyle wyczynem czysto sportowym, co raczej triumfem ducha i charakteru. Co Pan na to? - Tu się chyba zgodzę. Może to zabrzmi nieskromnie, ale faktycznie był to triumf charakteru. Zwłaszcza że na sześć tygodni przed zawodami wcale nie byłem pewien, czy w ogóle na nie pojadę. Nie mogłem trenować na wysokim poziomie, większą część dnia wypełniała mi rehabilitacja i myśli o stanie kolana: czy wytrzymam, czy będę w stanie wystąpić na igrzyskach. Sytuacja była trudna i przyznam szczerze, że w pewnym momencie zeszło ze mnie powietrze. Przez chwilę było mi obojętne, czy do Pekinu pojadę, czy też nie. Doszedłem do wniosku, iż nie ma co się napinać, denerwować, bo choć robię, co w mojej mocy, nie odpuszczam, to i tak nie wszystko zależy ode mnie. Tu musi się wydarzyć mały cud, by karta się odwróciła i bym zdołał przetrwać te sześć tygodni. I taki cud nastąpił. Co pomogło przetrwać te chwile, odzyskać wiarę, bo bez niej faktycznie walka o najwyższe cele byłaby niemożliwa? - Na szczęście to zobojętnienie nie oznaczało zwątpienia. Wiarę - i to mocną - miałem cały czas, złe myśli się kłębiły, ale obok nich było też przekonanie, że mam szansę, mogę wygrać, nie wszystko stracone. Niech się dzieje, co ma się dziać - powtarzałem sobie i przetrwałem. Potem nastąpił pierwszy, drugi, piąty trening, fundowałem sobie coraz większe obciążenia, po dwóch tygodniach poczułem, że jest lepiej. Poprzednio każde ćwiczenie robiłem praktycznie na jednej nodze, odciążając kontuzjowaną. Wreszcie przyszedł moment, że te przysiady czy dźwigania wykonywałem dosyć równo, na obu nogach i wtedy stwierdziłem, że powinno być dobrze. Jak wiele planów treningowych zmieniła ta kontuzja? - Przed każdymi zawodami opracowuję sobie plan przygotowań, wyznaczam cele, które mam zrealizować - licząc, że przyniosą konkretny efekt. Zakładam np., że w danym momencie przysiądę 260 kg trzy razy w jednym podejściu ze sztangą z tyłu, na plecach, wyrwę w paskach 185 kg, a bez nich 177 itd. Takich elementów zwykle mam opracowanych około trzydziestu. Od 15 do 16 z nich realizuję zawsze, to podstawa, minimum, gwarantujące określony poziom, walkę o wysokie cele. Kolejne 10-12 spowodowałyby, że byłbym w życiowej formie, absolutnie poza zasięgiem jakiegokolwiek z rywali. Przed igrzyskami z tej prawie trzydziestki udało mi się zrealizować dwa elementy. Jak wyglądają Pana codzienne treningi? - Całego planu nie opowiem, bo nie byłby zapewne zbyt porywający, niech wystarczą liczby: kiedy nie mam większych problemów ze zdrowiem, tygodniowo podnoszę od 100 do 140 ton. W sumie, oczywiście (śmiech). Trenuję dziewięć razy w tygodniu, niezależnie od wszystkiego, nawet jeśli borykam się z jakimiś urazami czy kontuzjami. Nie mogę sobie pozwolić na bezczynność, wówczas tylko dopasowuję ćwiczenia do aktualnego stanu i możliwości. Marzył Pan o olimpijskim złocie, zresztą jest Pan typem sportowca, który zawsze stawia przed sobą tylko najwyższe cele... - Zgadza się... ...ale tym razem porażka w walce o mistrzostwo nie mogła rozczarować. Pekińskie srebro musi dobrze smakować? - I tu też nie zaprzeczę. Wywalczyłem je, wyrwałem, zapracowałem. Można je jakoś porównać z poprzednim olimpijskim srebrem z Sydney? - Porównać można, ale chyba nie ma sensu, bo to dwa zupełnie różne medale. W Australii złoto przegrałem, mogłem mieć pretensje tylko do siebie. Rywale byli słabi, ja zawiodłem. Tamto srebrno było kompletnym rozczarowaniem, zawodem, to jest zwycięstwem. Pamięta Pan zawody, do których mógł się Pan przygotowywać w pełnym komforcie, bez problemów zdrowotnych, urazów, przeciwieństw? - Pamiętam, takowe bywały, ale dawno, dawno temu. Nauczył się Pan żyć i współpracować z bólem, nie zwracać na niego uwagi? - Gdybym nie zwracał, to pewnie bym dźwigał dużo więcej. To nie jest takie proste. Tak naprawdę kontuzje dyktują moją formę sportową, jestem od nich w ogromnej części zależny. A to pewnie rywal najgorszy z możliwych. Z konkurentem na pomoście można sobie poradzić, ze sobą też, ale urazy potrafią wszystko wywrócić do góry nogami. Ma Pan jakąś swoją receptę na odnajdywanie się w takich okolicznościach? - Nie ma złotej recepty, po prostu staram się dopasowywać do danej sytuacji i robić to, co w danym momencie mogę. Pamiętajmy, że to nie jest zawsze jedna kontuzja i nie o jednym progu bólowym. Mam doskonałego lekarza i fizjoterapeutę, którzy ciężko pracują nad moimi przypadłościami, razem jakoś przez to przechodzimy. A ma pan rację - kontuzje, ból, to niewdzięczni rywale, bardzo twardzi i nieustępliwi. Na szczęście na razie ja jestem od nich twardszy, ale czy tak będzie zawsze - nie wiem. Myśląc o jakichś konkretnych zawodach, muszę swoje robić codziennie - przyjść na salę, rozgrzać się, zaliczyć kolejne tony, niezależnie od tego, czy coś mnie boli, czy też nie. Każda impreza jest poprzedzona tygodniowym treningiem, który ma na celu zrehabilitować się, pozwolić organizmowi odpocząć i odświeżyć się na tyle, aby podczas jej trwania człowiek czuł się optymalnie. Same zawody są wisienką na torcie, czymś prostym, przyjemnym, najtrudniejsza jest droga, która do nich prowadzi. Druga część rozmowy jutro. "Nasz Dziennik" 2008-10-21

Autor: wa