Każde zawody to nowa historia
Treść
Rozmowa z Tomaszem Majewskim, mistrzem olimpijskim w pchnięciu  kulą
Ciężko zmusić się do treningów po roku olimpijskim, roku  ciężkich wyzwań fizycznych i psychicznych, gdy wszystkie wyrzeczenia i  poświęcenia rekompensował cel: igrzyska? 
- Nie, wszak co roku mamy jakąś  ważną imprezę, na której jest coś do zdobycia. Poprzednio była to olimpiada,  teraz mistrzostwa świata. Ja do ciężkiej pracy jestem przyzwyczajony, cały czas  pracuję podobnie, robię, co do mnie należy. Nie ukrywam, że mistrzostw w  Berlinie też oczekuję z dużymi nadziejami, też chcę przywieźć z nich medal, co  mnie dodatkowo napędza. 
To najlepsza motywacja? 
- Motywacją  jest perspektywa każdego tytułu, sukcesu. Ja nie byłem jeszcze mistrzem świata,  bardzo chciałbym być, ba, w ogóle chciałbym stanąć na podium tej imprezy. Poza  tym marzy mi się osiągnięcie rekordu Polski, do którego brakuje mi niewiele, ale  jednak brakuje. Przy okazji mam parę rzeczy do udowodnienia, jako mistrzowi  olimpijskiemu wręcz nie przystoi mi zejść poniżej pewnego poziomu, no i muszę  udowodnić, iż triumf na igrzyskach nie był jednorazowym wyskokiem.  
Kiedy rozpoczął Pan przygotowania do nowego sezonu?
- 3  listopada. Na razie wszystko przebiega zgodnie z planem, jestem na etapie  ciężkiej, mozolnej i monotonnej pracy, trenuję dwa razy dziennie, dużo pcham,  szlifuję technikę, robię siłę i tak do końca stycznia. Odpuszczę dopiero w  lutym, kiedy planuję pierwsze starty, zwieńczone mistrzostwami Polski. Po nich  rozpocznę przygotowania już pod kątem lata. 
Spodziewa się Pan  zmasowanych ataków "koalicji" Amerykanów podrażnionych niepowodzeniem w Pekinie?  
- Poziom na mistrzostwach świata zazwyczaj jest wyższy niż na igrzyskach  i być może odległość, na jaką pchnąłem kulę w Pekinie, wystarczy do medalu, ale  złotego - chyba już nie. Żeby myśleć o podium, muszę nadal się rozwijać, iść do  przodu. Rywale są silni, czołówka się nie zmienia, może tylko dojdzie jedno,  góra dwa nowe nazwiska. A jeśli chodzi o Amerykanów - faktycznie, na olimpiadzie  ponieśli porażkę, pałają żądzą rewanżu i chęcią udowodnienia, iż wciąż są  najlepsi w świecie. Spodziewam się ostrej rywalizacji. 
A Pan jest  mistrzem olimpijskim, czyli oprócz rywali musi walczyć z presją, wielkimi  oczekiwaniami. 
- Wiem, ale staram się być obok. Presja jest duża,  zapewne dostanę łatkę faworyta, lecz nie zaprzątam sobie tym głowy. Pamiętajmy,  że każde zawody to zupełnie inna historia, wszystko toczy się w nich od  początku, na nowo trzeba udowadniać swoją klasę, pchając daleko. Fakt, że jestem  mistrzem olimpijskim, nie będzie miał żadnego znaczenia. 
Co musi Pan  zrobić, by zrealizować swoje cele, czyli w pierwszej kolejności pobić rekord  Polski? 
- No tak, trochę lat już mam, powyżej 25, wypadałoby pchnąć  dalej. Co muszę zrobić? Bardzo dobrze przepracować cały sezon, podobnie jak  poprzedni, być zdrowy i poprawić parę rzeczy. Mam rezerwy siłowe, szczerze  mówiąc, pod tym względem trochę odstaję od rywali. Z drugiej strony nie będzie  to łatwe, bo w moim wieku praca nad siłą wymaga większego poświęcenia i  zaangażowania. Poza tym mogę doszlifować swoją technikę. Ogólnie mówiąc, moje  pchanie wygląda naprawdę nieźle, ale są szczegóły, które mogą wyglądać lepiej i  jeśli uda mi się przy nich skutecznie podłubać, będzie dobrze. Lepiej. Zatem  jeśli będę w formie, poza tym trafię na dobre samopoczucie, może uda mi się  pobić rekord Polski. Najlepiej, gdyby miało to miejsce podczas mistrzostw  świata, bo uprawdopodobniłoby zdobycie medalu. 
Skąd bierze się  popularność kulomiotów w naszym kraju? Mistrzowie, czyli Władysław Komar, Edward  Sarul, teraz Pan, byli przez kibiców uwielbiani, zajmowali czołowe miejsca we  wszelkich plebiscytach...
-... ale ich nie wygrywali i nie wiem, czy  kiedykolwiek wygrają (śmiech). Trudno mi powiedzieć, skąd bierze się  popularność, może kibice dostrzegają w pchnięciu kulą sport dla prawdziwych  mężczyzn? Poza tym możemy pochwalić się naprawdę sporymi sukcesami, jeszcze  przed wojną Zygmunt Heljasz był rekordzistą świata, Władysław Komar i ja  zostaliśmy mistrzami olimpijskimi, Edward Sarul zdobył złoto mistrzostw świata.  Mamy tradycję, dobrą polską myśl szkoleniową, statystycznie jesteśmy piątą w  historii siłą na świecie. Kibice o tym wiedzą, wielu jeszcze doskonale pamięta  sukcesy sprzed lat. 
A co Pan pięknego dostrzega w tej  konkurencji?
- Odpowiem tak: komuś, kto jest na zewnątrz, ogląda ten  sport od czasu do czasu, piękno trudno dostrzec. Bądźmy szczerzy, na pierwszy  rzut oka nie jest to jakaś niesamowita, monumentalna dyscyplina. Ale z drugiej  strony widok grupy wielkich, szalenie silnych facetów, którzy za chwilę stoczą  między sobą zaciętą, męską rywalizację, budzi emocje. Ja dostrzegam w pchnięciu  kulą piękno, gdy wszystko mi wychodzi, zarówno pod względem technicznym i  odległości, płynnie, swobodnie. Wówczas czuję ogromną frajdę. Wydaje mi się, że  chcąc docenić mistrzostwo i trud kulomiotów, trzeba samemu spróbować, wziąć do  ręki kulę, zobaczyć, ile waży i jak ciężko posłać ją przed siebie.  
Jakie dechy determinują najlepszych? 
- Wszyscy jesteśmy  bardzo silni, mniej więcej na porównywalnym poziomie, o sukcesie decyduje w  dużej mierze zaawansowanie techniczne. Są pewne wzorce, do których trzeba dążyć.  Ale nawet te dwa elementy niczego nie gwarantują, jeśli człowiek nie ma mocnej  głowy i psychicznej odporności. Na najważniejszych zawodach nie zawsze wygrywają  najsilniejsi, choćby na igrzyskach pokonałem przecież zawodników mających lepsze  "życiówki". 
Pamiętam, jak po pekińskiej olimpiadzie mówił Pan, że  tytuł wiele zmieni, ale Pana na pewno nie. 
- Odniosłem sukces, mam tego  świadomość, ludzie mnie rozpoznają, zagadują, ale poza tym pozostałem tym samym  Tomaszem Majewskim, co przed wyjazdem do Chin. Nadal mam identyczne  zainteresowania, podobnie myślę i nie mam zamiaru nic w tej materii zmieniać.  
Dziękuję za rozmowę. 
Piotr Skrobisz 
Tomasz Majewski (ur. 30 sierpnia 1981 w  Nasielsku) - drugi w historii polski mistrz olimpijski w pchnięciu kulą  (pierwszym był Władysław Komar), tytuł wywalczył przed rokiem w Pekinie.  Wcześniej jego największymi sukcesami były: brązowy medal halowych mistrzostw  świata w Walencji (2008), czwarte miejsce halowych mistrzostw świata w  Budapeszcie (2004) i piąte mistrzostw świata w Osace (2007). Po pekińskich  igrzyskach udowodnił swą klasę, wygrywając kończący sezon Światowy Finał  Lekkoatletyczny. Może pochwalić się rekordem życiowym 21,51 m, rekord Polski  (należący do Edwarda Sarula) jest lepszy o 17 centymetrów.
Pisk 
"Nasz Dziennik" 2009-01-14
Autor: wa