Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Jak Rosjanie "dysponowali" skrzynkami

Treść

Brak dobrej woli, opieszałość i zaniedbania ze strony polskiego rządu sprawiły, że blisko rok po katastrofie smoleńskiej nie mamy dostępu do oryginalnych czarnych skrzynek: rejestratora dźwięku (CVR - Cockpit Voice Recorder) oraz rejestratora parametrów lotu (Flight Data Recorder), które znajdują się obecnie w moskiewskim sejfie MAK. Rząd nie zrobił nic, by zabezpieczyć obie skrzynki na miejscu w dniu katastrofy. W efekcie Rosjanie mieli do nich swobodny dostęp, przenosząc je z jednego miejsca na drugie.
Mówił o tym podczas posiedzenia senackiej Komisji Obrony Narodowej 10 lutego szef Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych i polski akredytowany przy MAK płk Edmund Klich. - Te rejestratory żeśmy zobaczyli. Czy one były w tym samym miejscu, w którym były w momencie katastrofy? Przypuszczam, że raczej mogły być tam doniesione, a może były w tym samym miejscu, w każdym razie były w takim błotnistym terenie. Zostały zabezpieczone i poleciały do Moskwy - mówił Klich. Przyznał, iż odbyło się to na wyraźne życzenie Aleksieja Morozowa, szefa Komisji Technicznej MAK. Klich tłumaczył, że oddał skrzynki Rosjanom, bo był wobec nich zupełnie bezradny i właściwie nie miał wpływu na ich decyzje w kwestii przejęcia rejestratorów z rozbitego Tu-154. - Czy ja przekazałem Rosjanom rejestratory, nie mając do tego żadnych uprawnień? Ja ich nie miałem, więc nie mogłem im przekazać. Gdybym miał je w teczce, to pewnie bym ich nie dał. No, oczywiście mogłem się rzucić na te rejestratory i powiedzieć: "To jest polskie i wam nie dam". Wtedy razem z tymi rejestratorami bym poleciał do Moskwy, bo pewnie użyliby siły. (...) Ja nie byłem w stanie zabronić Rosjanom na ich terytorium jakichkolwiek działań - tłumaczył. Argumentację tę płk Klich podtrzymuje w rozmowie z "Naszym Dziennikiem", zaznaczając, że w sprawie czarnych skrzynek decyzję podejmowała strona miejsca zdarzenia, co jest zgodne z zasadami badania wypadków lotniczych w lotnictwie cywilnym przyjętymi w załączniku 13 konwencji chicagowskiej. Rejestrator szybkiego dostępu, czyli tzw. polska czarna skrzynka - ATM QAR, została przez niego osobiście opieczętowana i przewieziona od razu do Polski tylko i wyłącznie dlatego, że Rosjanie nie mieli technicznych możliwości odczytu jej danych. Klich przyznał, że to Rosjanie jako pierwsi mieli dostęp do czarnych skrzynek Tu-154M i że na pewno przenosili je z jednego miejsca na drugie. W ocenie Klicha, było to najzupełniej naturalne, mieściło się w ramach porządkowania miejsca katastrofy. - Oni [Rosjanie - przyp. red.] pierwsi je zobaczyli. Oni wiedzieli, gdzie są. Oni pierwsi tam byli. Chyba że tam by pojechał pan poseł Macierewicz, który był Katyniu - ironizuje Klich. - Skrzynki zostały przeniesione po to, by były pod stałym nadzorem. To najważniejsze. Gdyby coś zginęło, to byłaby afera straszna - powiedział Klich. - Takie tłumaczenie ma się nijak do mojej obecności w Katyniu. Istota rzeczy leży w tym, że pan Edmund Klich, będąc na miejscu katastrofy, nie był do niczego upoważniony ze strony rządu polskiego. A uznał się za osobę uprawomocnioną do decydowania o tym, że Rosjanie mogą wziąć czarne skrzynki. Wydawał więc rozstrzygnięcia korzystne dla strony rosyjskiej - ripostuje Antoni Macierewicz, szef parlamentarnego zespołu smoleńskiego. Jak przypomina, 10 kwietnia procedowano jeszcze według umowy z lipca 1993 r. dotyczącej ruchu samolotów wojskowych i wspólnego wyjaśniania przyczyn katastrofy, załącznik 13 konwencji z Chicago został przyjęty przez stronę polską dopiero kilka dni po katastrofie - wtedy też płk Edmund Klich został wyznaczony jako polski akredytowany przy MAK. Argumentację tę podtrzymuje również Jerzy Polaczek, minister transportu w rządzie PiS. - Już w dniu katastrofy rząd mógł postarać się o to, by zgodnie z porozumieniem z 1993 r. została powołana wspólna komisja do badania tej katastrofy. Wystarczyłby jeden telefon premiera Tuska, by strona polska mogła współdecydować o zasadniczych działaniach podejmowanych na miejscu katastrofy - zauważa Polaczek. - Tego nie było, dlatego inicjatywę przejęli Rosjanie - dodaje. - To był lot wojskowy. Faktem jest, że to Rosjanie zabezpieczali teren katastrofy. To naturalne, zważywszy na fakt, że do tragedii doszło na terenie Federacji Rosyjskiej. Tego, jak to robili, nie jesteśmy teraz w stanie zweryfikować. Możemy teraz tylko dyskutować nad tym, co należy do działań w ramach zabezpieczenia miejsca katastrofy - zauważa prof. Mariusz Muszyński, kierownik Katedry Prawa Dyplomatycznego i Dyplomacji na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie, wykładowca prawa międzynarodowego i europejskiego. Pułkownik Antoni Milkiewicz, pilot i główny inżynier wojsk lotniczych oraz specjalista z zakresu badań wypadków lotniczych, który w pierwszych dniach po katastrofie pracował w Smoleńsku, przyznaje w rozmowie z "Naszym Dziennikiem", że w przypadku katastrof lotniczych w pierwszej kolejności dostęp do rejestratorów statku powietrznego powinna mieć zawsze komisja badania wypadków lotniczych oraz prokuratura, które zabezpieczają je jako dowody kluczowe.
Kiedy wrócą do Polski?
Obecnie prace nad odczytem danych z CVR prowadzi Instytut Ekspertyz Sądowych w Krakowie, a z FDR - komisja, której przewodniczy minister Jerzy Miller. Jednak właściwy odczyt z rejestratorów będzie możliwy wtedy, gdy polscy eksperci będą dysponować oryginalnymi skrzynkami. O przekazanie nam dwóch czarnych skrzynek polska prokuratura występowała tuż po katastrofie w pierwszym wniosku o pomoc prawną, zresztą do dziś niezrealizowanym przez stronę rosyjską. Tymczasem dowody w postaci czarnych skrzynek są nadal w dyspozycji rosyjskiego Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego. - I prawdopodobnie tam pozostaną - ocenia Polaczek. Jego zdaniem, decydujące w tej kwestii było podpisanie w maju 2010 roku polsko-rosyjskiego memorandum w sprawie pozostawienia czarnych skrzynek Tu-154M na terytorium Federacji Rosyjskiej do zakończenia prokuratorskiego śledztwa w tym kraju. Dokument sygnował ze strony polskiej Jerzy Miller i minister transportu Federacji Rosyjskiej Igor Lewitin. Co więcej, na mocy tego dokumentu zarówno rejestratory lotów, jak i wrak samolotu miałyby pozostać w Rosji do końca postępowania sądowego. - Rok po katastrofie i już po raporcie MAK nieprzekazanie tych źródłowych elementów technicznych rejestrujących zapisy parametrów lotów oraz głosów w kabinie jest międzynarodowym skandalem - mówi Polaczek. - Po ogłoszeniu raportu MAK premier Tusk i minister Sikorski zapowiadali, że złożą skargę do ICAO. Minęły ponad dwa miesiące i nic. Nie ma też ciągle raportu polskiej komisji badającej okoliczności katastrofy smoleńskiej. Wniosek nasuwa się sam: stronie polskiej nie zależy na odzyskaniu tych rejestratorów - konkluduje Polaczek.
Memorandum to wyłącznie porozumienie polityczne
Nie wiadomo, jaka była podstawa prawna podpisania memorandum z maja 2010 roku. MSWiA takiej informacji nie udziela. - Umowa to dokument, który musi przejść pewne procedury, musi być zatwierdzony przez Radę Ministrów. Dokument, który podpisał Miller ze stroną rosyjską, jest uzgodnieniem międzyresortowym, więc jego ranga jest nikła - stwierdza prof. Muszyński.
Jak zauważa dr Przemysław Czarnek, konstytucjonalista z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego Jana Pawła II, podpisanie przez Millera zobowiązania o pozostawieniu w ręku Rosjan rejestratorów lotu z Tu-154M było działaniem godzącym wprost w interesy państwa polskiego. - Nie ma najmniejszej wątpliwości co do tego, że takie działanie kłóci się ze ślubowaniem, jakie składa pan minister. Jednocześnie stanowi podstawę do pociągnięcia go do odpowiedzialności. Tej mógłby się domagać Sejm, ewentualnie pan premier. Trudno jednak przypuszczać, by ta większość sejmowa takie działanie podjęła - podkreśla dr Czarnek. Argumentację tę podziela też Ireneusz Kamiński z Instytutu Nauk Prawnych PAN. - Można byłoby tu postawić zarzuty raczej o charakterze politycznym niż prawnym. Innego rozwiązania nie znajduję - zastrzega prawnik.
Anna Ambroziak
Nasz Dziennik 2011-03-25

Autor: jc