Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Byłam żywą tarczą

Treść

Z druhną Hanną Szczepanowską ps. "Heban", łączniczką ze zgrupowania "Żmija" na Żoliborzu (kryptonim "Żywiciel") w Powstaniu Warszawskim, rozmawia Mariusz Bober
Jakie były Pani zadania w momencie wybuchu Powstania?
- Jako łączniczka 244. plutonu Zgrupowania Żywiciel-Żmija byłam zmobilizowana już 30 lipca 1944 roku. Ostatniej nocy przyszedł na "melinę" rotmistrz "Żmija" [Adam Rzeszotarski, dowódca zgrupowania - red.] i dał mi polecenie, by już od świtu 1 sierpnia przekazywać naszym żołnierzom informacje o zbiórce przed godz. 17.00. Biegałam więc po całej Warszawie, a na koniec wpadłam do domu, aby wziąć swoją apteczkę i pożegnać się z rodzicami. Z trudem dotarłam na placówkę, bo na Żoliborz nie dało się już niczym dojechać. Z moją patrolową Ewą podeszłyśmy do obiektu, który miał być zdobyty przez nasz pluton. Były to koszary niemieckie przy ul. Gdańskiej. Tam Niemcy nas schwytali i przetrzymali do nocy. Wtedy udało nam się wyrwać im i wrócić do oddziału. Byłyśmy potrzebne jako sanitariuszki, ponieważ na podwórzu budynku przy ul. Krechowieckiej było wielu rannych. Wkrótce rtm. "Żmija" dał rozkaz rozejścia się, ponieważ sytuacja Powstania na Żoliborzu była trudna.
Przez całe Powstanie pełniła Pani funkcję sanitariuszki?
- Nie, właściwie przez większość dni obsługiwałam łączność, tyle że w różnej formie. Z Żoliborza przedostałam się do Śródmieścia i zgłosiłam do kwatery harcerskiej "Pasieka" [kryptonim kwatery głównej Szarych Szeregów - red.], ponieważ przez całą okupację działałam w harcerstwie. Oddelegowano mnie do Harcerskiej Poczty Polowej, która zajmowała się dostarczaniem listów. Ponadto moim zadaniem było m.in. dostarczanie rozkazów i meldunków między dowództwami itp. Najtrudniejsze było zapewnienie łączności w poprzek Alei Jerozolimskich. Tę arterię kontrolowali Niemcy, a ulice przecinające - nasi chłopcy. Na początku nie było żadnej osłony poza workami z piaskiem, które osłaniały bramę z dwóch stron, tworząc krótki tunel. Przebiegając przez Aleje Jerozolimskie, należało do niego trafić, o czym mnie nie uprzedzono. Dlatego nie trafiłam do tunelu, nie mogłam się jednak wycofać, bo to narażało mnie na atak Niemców. Zaczęłam więc czołgać się po chodniku, dzięki czemu uniknęłam nieszczęścia.
Zawsze udawało się Pani unikać ostrzału czy wpadki?
- Jak widać - żyję, ale o śmierć ocierałam się kilka razy. Gdy przygotowywałam się kiedyś do kolejnego skoku przez Aleje Jerozolimskie, musiałam przeczekać atak czołgów wzdłuż Alei. Jednak wtedy Niemcy zatrzymali się i weszli do domu, w którym czekałam na ich przejście. W ten sposób wraz z ludnością cywilną, która przebywała w piwnicy, znalazłam się w rękach wroga. Półtorej doby później wyprowadzono nas, gdy dom już się palił. Przed czołgami prowadzono nas w kierunku Muzeum Narodowego. Ta cywilna "kolumna" była eskortowana z obu stron.
W ten sposób stała się Pani św iadkiem często stosowanego podczas Powstania Warszawskiego przez Niemców haniebnego sposobu używania ludności cywilnej jako żywych tarcz?
- Tak. Jednak gdy kolumna mijała ul. Bracką, uciekłam za plecami niemieckiego żołnierza, powracając do swoich.
Do końca Powstania pełniła Pani funkcję łączniczki?
- To była ciągle służba łącznościowa Harcerskiej Poczty Polowej. Kiedy przeniesiono mnie do południowej części Śródmieścia, obsługiwałam polową centralę telefoniczną przy ul. Wilczej.
Jak wspomina Pani moment kapitulacji?
- Okropnie. Nie mogliśmy w to uwierzyć i pogodzić się z tym. Znam przypadek, kiedy porucznik popełnił samobójstwo z tego powodu. Zawsze powtarzam, że gen. "Bór" [Tadeusz Bór-Komorowski, dowódca Armii Krajowej - red.] był w dramatycznej sytuacji zarówno przed wydaniem rozkazu o rozpoczęciu Powstania, jak i po podjęciu decyzji o jego kapitulacji. My, żołnierze, przyjęliśmy decyzję o wybuchu Powstania z euforią, ogromnym wybuchem radości. Kiedy po pięciu latach zobaczyłam polską flagę, rozpłakałam się ze wzruszenia. Do dziś wzruszam się, gdy widzę to miejsce. Podczas Powstania byliśmy bardzo radośni, co widać na fotografiach powstańców.
W październiku 1944 r. powstańcy nadal chcieli walczyć?
- Dokładnie.
Było jeszcze wtedy czym walczyć?
- Nie byliśmy całkiem bezbronni. Jeszcze trafiały się zrzuty. Ale ponad wszystko mieliśmy chęć walki. Teraz wiem, że była to chęć podbudowana utopią, ale takie były wtedy nastroje.
Nigdy nie zastanawiała się więc Pani nad tym, co od lat jest w Polsce przedmiotem debat: czy decyzja o wybuchu Powstania Warszawskiego była słuszna?
- Zarówno ja, jak i moi koledzy ciągle wracamy do tego pytania. Reprezentuję pogląd, że Powstanie było nieuniknione. Nasza tęsknota za niepodległością była tak silna, że trudno było nas powstrzymać przed walką. Ciągle się pisze o dramacie Powstania, ale nie podkreśla się, jakie były korzyści. Tymczasem należy pamiętać, że Niemcy mieli rozkaz wymordowania 500 tysięcy warszawiaków, a w Powstaniu zginęło ok. 200 tys. ludzi. Nie można też zapominać, że Niemcy potrzebowali ok. 100 tys. ludzi, których sprowadziliby z Warszawy do kopania fortyfikacji - ci Polacy byli przeznaczeni przez hitlerowców na stracenie. Ponadto dzięki Powstaniu świat dowiedział o sile ducha polskiego, dzięki czemu nie staliśmy się po wojnie następną republiką sowiecką. Trzeba też pamiętać, że Sowieci mieli listę akowców, według której wyłapywali naszych towarzyszy broni na Wileńszczyźnie i w innych miejscach. Warszawie groziło to samo. Sowieci tymczasem powinni być nam wdzięczni, bo dzięki Powstaniu Niemcy przez długi czas mieli zablokowany transport wojska przez Warszawę na front wschodni. Wierzę, że przyjdzie czas, kiedy rzetelna analiza historyków na ten temat zostanie publicznie przedstawiona.
Co się z Panią działo po kapitulacji Powstania?
- Wychodziłam jako jedna z ostatnich ze Śródmieścia 5 października 1944 roku. Wzdłuż ul. Jasnej formowała się wielka kolumna powstańców. Najpierw ruszyła ul. Złotą. Na najwyższym piętrze domu, w którym mieściło się kino Palladium, stał ksiądz i błogosławił powstańców idących do niewoli. Wówczas wyprostowaliśmy się, sformowaliśmy szyk, poczuliśmy się mocniejsi. Szliśmy pełni dumy, powagi i wzruszenia. Po obu stronach stała ludność cywilna. Mieszkańcy dziękowali nam, błogosławili, modlili się i płakali. My zaś szliśmy pełni powagi i godności. Zawsze mówię, że to była najpiękniejsza defilada, w której miałam zaszczyt uczestniczyć. Po złożeniu broni w domu akademickim na placu Narutowicza już nie byliśmy żołnierzami. Odebrano nam ducha. Dobrze, że ludność cywilna tego nie widziała. Pochód dotarł do Ożarowa, gdzie w fabryce kabli zorganizowano obóz przejściowy. Na drodze prowadzącej do Ożarowa wzięłam dwie osoby pod rękę i zasnęłam w marszu. Nagle zbudziło mnie dotknięcie gorącym kubkiem z zupą. To mieszkańcy okolicznych wsi przynieśli nam jedzenie. Wszędzie ludność okazywała nam solidarność i pomoc.
Co Panią czekało w Ożarowie?
- Załadowano nas do wagonów towarowych, zaplombowano i wywieziono do Stalagu XI B w Fallingbostel, a stamtąd do obozu koncentracyjnego Bergen-Belsen. Każdy barak był osobno otoczony dwiema liniami drutów kolczastych. Następnie był korytarz dla pilnujących strażników i kolejna linia drutów. Mimo tych obostrzeń zauważyłam, że w następnym baraku siedzi mój komendant z Powstania, druh "Kuropatwa" [Przemysław Górecki - red.]. Był początkującym medykiem, bardzo wrażliwym na zdrowotne potrzeby bliźnich. Z Bergen-Belsen wysłali mnie do Hanoweru do pracy na torach kolejowych. Wróciłam po blisko półtora miesiąca, kiedy już spadł śnieg. Na nogach miałam drewniaki, do których przylepiały się kolejne warstwy śniegu. Zostawałam więc w tyle, bo trudno było mi iść. Kiedy konwojujący nas Niemiec uderzył mnie, postanowiłam zdjąć drewniaki i resztę drogi przebyłam w skarpetkach. Po powrocie do Bergen-Belsen druh "Kuropatwa" usłyszał mój skrzekliwy głos, który był wynikiem ciężkiego przeziębienia. Leczył mnie, zawijając lekarstwa w gazetę i przerzucając je przez linie drutów.
Harcerska przyjaźń sprawdziła się więc w obozowym piekle. Czym dla Pani jest harcerstwo?
- Zostałam harcerką podczas okupacji, gdy miałam 11 lat. Co prawda na rok przed Powstaniem przeszłam do wojska, ale harcerstwa nauczyłam się na całe życie. Jest to organizacja, która uczy zaradności, solidarności międzyludzkiej, odpowiedzialności, a przede wszystkim czynnej miłości Ojczyzny. Wspaniale wspiera proces wychowania. Szkoda, że teraz, gdy z nazwy ministerstwa edukacji zginął drugi człon nazwy "i wychowania", szkoły opędzają się od harcerstwa. Harcówki często zamieniają się w magazyny starych mebli. Nie chcą zrozumieć, jak bardzo harcerstwo może pomóc w wychowaniu młodzieży. Myślę, że rozwój działalności harcerskiej to ostatnia szansa na odbudowę prawdziwych elit w Polsce.
Dziś także angażuje się Pani w działalność harcerską?
- Oczywiście. Współpracuję przede wszystkim ze Związkiem Harcerstwa Rzeczypospolitej, które całkowicie jest oparte na zasadach skautingu Baden-Powella, ale mam kontakt także z innymi organizacjami harcerskimi. Od sześciu lat, dwa razy w roku - w maju i na początku listopada, włączam się w organizację Mszy św. z koncertami. W ich przygotowaniu biorą udział harcerze. Podtrzymując tradycje rocznicy Konstytucji 3 Maja i odzyskania niepodległości przez Polskę, modlimy się w intencji odbudowy ducha Narodu Polskiego.
Dlaczego właśnie taka intencja?
- Na początku okupacji sowieckiej w 1946 r. gen. Władysław Anders przysłał do Polski rotmistrza Witolda Pileckiego z rozkazem, za który zresztą dostał on wyrok śmierci (wykonany 25 maja 1948 roku). Treść rozkazu brzmiała: "Rozwiązać wszystkie zbrojne komórki podziemne, a w to miejsce organizować komitety obrony ducha Narodu Polskiego". Zagrożenie w tej dziedzinie zapowiedział już Marszałek Józef Piłsudski, mówiąc, że przegrać z Niemcami, to stracić wolność. Przegrać z bolszewikami, to stracić duszę. Duch polski został zagrożony, rtm. Pilecki nie zdążył go obronić. Jako córka żołnierza Pierwszej Kadrowej czułam nakaz podjęcia tego wezwania i stąd organizowanie uroczystości, którym chcę być całkowicie wierna.
Dziękuję za rozmowę.
"Nasz Dziennik" 2009-08-01

Autor: wa